"

Wspomnienia z wywózki na Sybir


Przedstawiam FRAGMENTY książki „WSPOMNIENIA” napisanej przez mojego ojca Ignacego Krowiaka a wydanej w niewielkiej liczbie egzemplarzy przez jego dzieci.

Dużą część książki zajmują wspomnienia z wywózki rodziny Krowiaków w 1940 roku na Sybir – a potem do Kazachstanu. Jest to opowieść prawdziwa o losach jednej rodziny z ponad 300 000 Polaków wywiezionych przez Służby Specjalne Związku Radzieckiego po opanowaniu w 1939 roku tzw. Polskich Kresów Wschodnich. To nie jest fikcja literacka ale własne przeżycia autora, mojej matki oraz mojego rodzeństwa. Opowieści o tych strasznych czasach znałem od dzieciństwa. Czasami spotykam się z nademocjonalną reakcją niektórych ludzi przypisujących różnym, czasami błahym, zdarzeniom (niekoniecznie dobrym i miłym) ze swojego życia słowo „tragedia”. Proponuję, abyście poczytali, co znaczyło dla tych zesłańców prawdziwe słowo „tragedia” kiedy w ciągu jednej godziny tracili dorobek życia, kiedy dzieci umierały bez szans wyleczenia z mrozu, chorób i głodu, kiedy straszny głód obejmował wszystkich dookoła i kiedy gasła nadzieja na lepsze czasy. Zdecydowanie zbyt rzadko przekazuje się opisy niezmiernej gehenny, którą przechodziły kobiety i dzieci pozbawione opieki ojca, który gdzieś zaginął, został zabrany do wojska lub wysłany do karnych łagrów na jeszcze gorsze warunki. Dlatego też chciałbym pokazać, między innymi, na przykładzie wspomnień mojej matki jak to naprawdę było. Na Syberii i gdzieś w Kazachstanie zostały groby moich braci pomarłych z głodu i z braku jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. Zaprzyjaźniony poeta Władysław Pytlak napisał na moją prośbę piękny, wzruszający wiersz pamięci tych, którym los nie był łaskaw dać szansę powrotu do Polski. Dedykuję go wszystkim Sybirakom.


„ZAPOMNIANE MOGIŁY”


Mogiły zapomniane,

mogiły bezimienne,

bez znaku pamięci,

bez krzyża


Mogiły pojmanych zdradziecko,

zabitych bestialsko,

i wrzuconych do dołów śmierci

Po latach kłamstwa wołają

O prawdę męczeństwa,

O godność sprofanowanego człowieczeństwa.


Białe kości – relikwie święte

synów i córek Ojczyzny

porozrzucane

po nieludzkiej ziemi,

oczekujące na głos archanielskich trąb

zmartwychwstania,

dziś z ojczystych stron płynie ku niebu i wam

żałobna pieśń

i spływa spóźniona łza.


Tym wszystkim

z mogił zapomnianych,

mogił bezimiennych,

bez znaku pamięci,

bez krzyża , niechaj świeci

światłość wiekuista

Władysław Pytlak, Wesoła


A teraz fragmenty wspomnień mojej matki.

W czerwcu 1944 roku zabrali mego męża do Armii Czerwonej, chociaż był Polakiem. Wpadłam w ogromną rozpacz. Zostałam sama z małym synkiem, siedmioletnim Adasiem i w szóstym miesiącu ciąży. Już na początku odmówili mi przydziału chleba. Było tu takie postanowienie, że osobie pracującej przysługiwało prawo zakupu pół kilograma chleba dziennie, a dla niepracujących członków rodziny przysługiwała norma o połowę mniejsza. Nie pracowałam, więc mi chleba w ogóle nie dawali. Nie brano pod uwagę, że jedyny pracujący członek rodziny został powołany do Armii Czerwonej. ………

Raz wybrałam się z innymi kobietami w step wykopać jakieś korzenie, które miejscowa ludność po odpowiednim spreparowaniu jadła. Były one podobne do chrzanu. Koło południa wróciłam z ukopanymi korzeniami. Panował piekielny upał, około pięćdziesiąt stopni. Korzenie te wymagają długiego płukania w wodzie. Płukałam je wlewając i wylewając wodę z naczyń, w których moczyły się korzenie. Zmęczyło mnie to ogromnie. Szybko ugotowaliśmy te korzenie i wzięliśmy się do jedzenia. Byliśmy bardzo głodni, ponieważ nic jeszcze tego dnia nie jedliśmy. Okazało się, że tych korzeni nie da się zjeść , bo nie były dobrze wypłukane. Trzeba było je płukać jeszcze pół dnia…….

Sąsiadki powiedziały mi, że w gospodarstwie zdechła świnia i one idą, by wyciąć po kawałku. Poszłam i ja. Ucięłam kawałek mięsa ze skórą. Władze dowiedziały się i zakazały jeść, ponieważ świnia była zarażona różycą. ……

Przed śmiercią głodową ratowaliśmy się zupą z pokrzywy i lebiody. Co to była za zupa? Na wrzącą wodę wrzucało się ze dwie garście listków lebiody, lub pokrzywy a do tego garsteczkę krup jęczmiennych bez soli, bo jej nie było. I to był cały obiad…..

Zajmowaliśmy jedną izdebkę o wymiarach jakieś trzy metry na trzy, wysoką na wzrost średniowysokiego mężczyzny. Drzwi zbite z byle jakich desek i ze szparami prowadziły prosto na pole. W zimie śnieg zasypywał izbę. Okienko tak malutkie, że nawet dziecko by się przez nie przecisnęło. W kącie stał gliniany piec kuchenny, na którym prawie nigdy nie gotowałam, bo nie było dostatecznej ilości opału. W zimie zapalałam tylko malutki ogień na palenisku, by dzieciom podgrzać coś do jedzenia w garnuszku…..

Nie wiem skąd czerpałam siły, by jakimś cudem utrzymać przy życiu Adasia, siebie i noszone pod sercem dziecko. Nigdy w życiu nie byłam zmuszana do zarobkowania na życie i walki o tak nędzną egzystencję. A dookoła szerzyła się śmierć głodowa……..

W naszym baraku, trzy mieszkania dalej, mieszkała Żydówka z trójką malutkich dzieci. Nic o niej nie wiedzieliśmy, bo była zamknięta w sobie i nie utrzymywała kontaktów z ludźmi. Gdy głód doszedł do zenitu, bo jakoś przez parę dni do sowchozu nie dostarczyli chleba, ta kobieta zamknęła drzwi, a może nawet zabiła gwoździami, pozostawiając w środku trójkę swoich dzieci i poszła w step. Nikt jej nie zatrzymywał ani nie zawracał. Przez dwie doby, a może i dłużej dochodził stamtąd naprzód donośny płacz trójki dzieci, ale potem cichł coraz bardziej, aż zapanowała zupełna cisza. Ktoś tam mówił, że pytał tę matkę dlaczego tak postąpiła, a ta miała odpowiedzieć, że z tej racji jedzenia, jaką otrzymuje nie jest w stanie wyżywić siebie i trójkę dzieci. To była skrajna rozpacz, ona nie mogła patrzeć na konanie swych dzieci. Chyba zmarła gdzieś w stepie, bo nic więcej nie było o niej słychać. Ludzie słyszeli płacz dzieci, lecz uciekali jak najdalej od nieszczęsnej kibitki, by nie słyszeć tego, bo nic nie mogli pomóc…….

W październiku 1944 roku przyszedł czas na urodzenie dziecka. Mogłam iść do kołchozowego szpitalika, ale nie miałam komu powierzyć opieki nad synem Adasiem. Gdy przyszły bóle, wody odeszły do wiadra. Adaś pobiegł do Polaków mieszkających w sąsiedztwie, aby babka przyszła na pomoc. Babka odebrała dziewczynkę. Zawinęło się ją w łaszki, a o kąpaniu nie było mowy, ponieważ woda była daleko, a i tak nie było jak jej zagrzać. W ten sposób dziecko było owinięte cały tydzień. Dziecku nadałam imię Danuta. Dziecka nadal nie kąpałam, bo nie było w czym, nadeszła zima. Od czasu do czasu tylko trochę obmyłam. Potrzebowałam mleka dla dziecka. Dałam dwie złote obrączki polskiej dziewczynie, która pracowała w stajni koło bydła, aby dostarczała mi po troszkę mleka. Dziewczyna dojąc krowy przywiązywała pod spódnicą garnuszek i tak codziennie przynosiła to mleko…..

Sytuacja moja stawała się z dnia na dzień tragiczniejsza. Nie było opału, a zima tężała. Głód osiągał apogeum. Nie było już nic do zjedzenia. Adaś, mój syn, myszkując po opuszczonych magazynach wypatrzył w kącie pył makuchowy. Makuchy to są wytłoki z ziarna słonecznikowego po wytłoczeniu oleju. Przyniósł tego całą czapkę, a potem jeszcze kilka razy obrócił. To nas chyba uratowało od śmierci głodowej, bo sowchoz zasypało śniegiem. Przez dwa tygodnie nie dowieźli chleba. Myśmy żywili się tym makuchem. Rozpalałam ze zgromadzonego w lecie kiziaku (wysuszone krowie placki gówna) ogieniek i na patelni „przysmażałam” ten makuch z odrobineczką soli, bo on nie miał żadnego smaku. Czy ktoś uwierzy, że dorosła kobieta karmiąca piersią dziecko i kilkuletni chłopiec mogą na tym przeżyć dwa tygodnie, będąc już wcześnie skrajnie wygłodzonymi, w nie ogrzewanej kibitce. Tylko cud nas utrzymał przy życiu i chyba te resztki tłuszczu słonecznikowego, który nie został wytłoczony z nasion. Zaczęliśmy konać z głodu. W ostatniej dosłownie chwili dowieźli chleb…..

Znowu powróciła do sowchozu fala głodu. Gospodarka kołchozowa była niskowydajna a potrzeby frontowe były nienasycone. Znowu wzrosła ilość śmierci głodowych. Jednego dnia Adaś wpadł z płaczem do mieszkania. Dowiedziałam się od niego, że widział jak ciało Zelmana (znajomego współwięźnia) wieźli na beczkowozie służącym do dowozu wody dla bydła. Ot tak go wieźli, bez żadnej trumny, po prostu ciało przerzucili przez beczkę. Zmarł z głodu. Ostatnimi czasy cierpiał na puchlinę głodową i nie miał siły pracować, a jako niepracujący nie dostawał nic do jedzenia……

Tragedię tę opisałam tylko powierzchownie. Nigdy nie będzie dość słów by wyrazić to co przeżyłam wraz z dziećmi. Przeżyłam śmierć swoich i obcych dzieci, widziałam jak pozostałe gryzły węgiel spalonego drewna i drapały ściany. Mnie matce serce pękało. Sama byłam głodna, ale byłam też całkowicie bezsilna. Dzieci leżały w barłogu cierpiąc głód i różne choroby. Przy zatwardzeniu dziecku wydłubywałam kał szpilką, bo nie miałam balonika ani hegara. Codziennie trzeba było wyszukać coś do jedzenia. Z reguły były to pokrzywy i lebioda. W inne pożywienie zaopatrywali nas bardzo rzadko.

Moją jedyną sukienką był worek z wyciętymi otworami na głowę i ręce. W lecie chodziłam na bosaka, a na zimę miałam jakieś chodaki. Od zimna ubierałam podartą kufajkę. W takim stroju powróciłam do Polski……..

W dniu 6 lipca 1945 została na mocy Umowy powołana Polsko-Radziecka Komisja Mieszana do spraw ewakuacji osób narodowości polskiej i żydowskiej. Dopiero w marcu 1946 roku w Kazachstanie przystąpiono do repatriacji Polaków.


Andrzej Krowiak

Obywatel Miasta Tychy